W opowiadaniu "Obcy" Sławomira Mrożka, pewien gość restauracyjny doprowadza prezesa Panniewiektojajestem-Japanupokażę do płaczu, bo ani go nie zna, ani poznać nie chce, a na domiar złego nie chce nic od prezesa, więc ten nie może mu niczego odmówić, ani "niezałatwić". Gość chce tylko tego, co mu się należy, a należy się śledzik zamówiony zanim prezes się na niego zdecydował.
To nie ptak - Kayah & Bregovic.
Myślę, że Jędraszewski Marek, z zawodu arcybiskup, jest do prezesa bardzo podobny. Świadczyć o tym może jego homilia wygłoszona w Kalwarii Zebrzydowskiej, podczas której twierdził, iż rzekome niebezpieczeństwo utraty wiary zaczyna się w przedszkolu. Sęk w tym, że dzieci w przedszkolu bardziej wierzą w ubranego w czerwone szaty św. Mikołaja, co to przynosi prezenty, zwłaszcza że dostają te prezenty, niż w jakiegoś niewidzialnego, niosącego miłość Boga, tym bardziej że często zamiast miłości dostają przymusowy seks z kolegami Jędraszewskiego i chcą tylko, by panowie w koloratkach trzymali łapki przy sobie i dali im święty spokój. Pan Marek, podobnie jak Mrożkowski prezes, chciałby zatem sprawić, by dzieci czegoś od niego chciały (by od jego woli zależało, czy im to da, czy nie) i trwogą go napawa myśl, że może im być to zupełnie obojętne. Czym je wtedy będzie kusił? Czym szantażował? Taka jest moja hipoteza. A Twoja?
Obywatel GC - Podróż do ciepłych krajów.
Jeszcze się spytam dla formalności. Czy podobnie jak arcybiskup pan uważasz, że dzieci w przedszkolu mogą stracić wiarę? A są w ogóle wierzące? Czterolatki...? Pięciolatki...? Sześciolatki...? Zawsze sądziłem, że w tym wieku dopiero próbuje się je indoktrynować, ale co ja tam mogę wiedzieć?!
Dwulatki wierzą we wszystko, co im się wetknie [do umysłów!].
OdpowiedzUsuńTrzylatki zaczynają wątpić.
Czterolatki zaczynają ulegać grzesznym zmysłom - oczom, uszom, węchowi, słuchowi, usiłują dociekać, urealniać, weryfikować i klasyfikować . Jako antidotum ustanowiono więc w przedszkolach etaty katechetów/katechetek.
N-latki pod wpływem katechetów, ciotek-dewotek i wujków-bigotów zaczynają kretynieć lub nawet debilowacieć, co w przyszłości może im zapewnić najwyższe stanowiska kościelne a nawet najwyższą godność w państwie teoretycznie świeckim...
Kontrola, im się zdaje, że mogą ludzi kontrolować tak, jak sami są kontrolowani przez swych zwierzchników.
Usuńteoria (katolicka) zdaje się jest taka, że dziecko rodzi się już z wiarą w boga, ba, ono się poczyna /wg. tej teorii to też już dziecko/ z tą wiarą... zawsze mnie intrygowało, o jakiego boga chodzi: Manitou, Brahmę, Światowida, czy np. Jehowę?... kiedyś nawet zapytałem jakiegoś mądralę o to i dostałem odpowiedź zaiste masakrującą: "bóg jest jeden"... pokiwałem głową mówiąc: "tak, tak, a Mahomet jest jego prorokiem, zaś Ali przyjacielem", ale gość już nie słuchał, poszedł sobie...
OdpowiedzUsuńja już dokładnie nie pamiętam, jak to było z moją wiarą (religijną) za dzieciaka... do przedszkola chodziłem do Urszulanek, bo ojciec był "prywaciarzem" i państwowe mu nie przysługiwało, tedy byłem bardziej narażony na indoktrynację, niż wiele innych dzieci... polegało to na tym, że przed posiłkiem był tzw. "pacierz", czyli pół godziny klepania jakichś formułek w niewygodnej pozycji, tedy trzeba było kombinować jak się uplasować, aby "siostra" nie widziała, że oszukuję z tym klęczeniem... drugim elementem były wizyty innej "siostry", bardzo miłej zresztą, która opowiadała na jakieś historyjki biblijne... czy ja wtedy wierzyłem w tą całą bozię?... pamiętam, gdy spytałem kiedyś babci, czy może być tak, że tej bozia wcale nie ma... babcia była zbulwersowana i mnie zbeształa, że tak nawet myśleć nie wolno, co wywołało skutek odwrotny...
jedno jest pewne, że tej indoktrynacji wystarczyło tylko do tzw. "komunii", którą nawet brałem na poważnie, ale jak na koniec rytuału katechetka rabowała dzieciakom świece /ja swojej nie dałem/, to już był początek końca i dalej poszło szybko... rok, czy dwa później już się nie pokazywałem ani kościele, ani "na religii"...
p.jzns :)
Ja pamiętam, jaki był mój stosunek do wierzeń katolickich: Nie miałem o nich pojęcia, bo oczywiście wersja dla dzieci różni się od wersji dla dorosłych owiec, tym bardziej od wersji pełnej, za to widziałem rytuały i je naśladowałem. Nie dlatego, bym wiedział po co się je wykonuje, bo tego nikt nie wie, podobnie jak nikt nie wie po co jest MIŚ. W każdym razie, ponieważ imponowało mi bycie dorosłym, naśladowałem dorosłych, chcąc zyskać ich akceptację. Bardzo szybko zauważyłem, że wyklepywane modlitwy działają tak, jak trzymanie kciuków, czyli że chuja dają, jednak dorosłość mnie pociągała dalej, więc odgrywałem skecze kościelne, naśladując pozostałych parafian.
UsuńJeden z moich dziadków był niewierzący, jednak rodzina udawała przede mną, że oczywiście wierzy, tylko akurat nie może iść do kościoła, bo ma coś do zrobienia na polu. Cholerna dulszczyzna!
Dzieci to w ogóle grzeszne istoty, wodza na pokuszenie biednych księży, którzy nie mogą się oprzeć sugestiom szatana.
OdpowiedzUsuńPamiętam, że jako dziecko lubiła sypać kwiatki w boże ciało , ale nie dlatego, ze moja wiara przenosiła góry, podobała mi się sukienka i koszyk, i czułam się gwiazdą...
Tak, tak, nie dość że wodzą na pokuszenie biednych duchownych, to jeszcze złośliwie zawodzą rodziców, którzy jak powszechnie wiadomo, nigdy, przenigdy nie zawodzą swoich dzieci. Bo jak równie powszechnie wiadomo, rodzic może się zasłonić zmęczeniem, pomyłką, tym że gdyby wiedział, to robił coś inaczej, ale tak w ogóle to dobrze chciał, za to dziecko to jest złośliwy diabeł wcielony, więc w ryj lub z pasa mu!
UsuńRozumiem tą motywację, bo gdy byłem zuchem, chciałem iść w pochodzie pierwszomajowym, bo zuchowski mundurek, to prawie taki sam mundur, jak ten, co go miał Janek Kos z "Czterech pancernych i psa".
Sam proces utraty wiary jest dość bolesny, ale gdy się go przejdzie, człowiek czuje niesamowitą ulgę. Tylko po co? Nie prościej byłoby w ogóle nie wszczepiać jej nic nie podejrzewającym i łatwowiernym dzieciom?
OdpowiedzUsuńWczoraj w Poznaniu na Półwiejskiej odbywała się jakaś szopka religijna. Drugorodny, widząc ją, wybuchnął niekontrolowanym śmiechem. Jeden z uczestników spojrzał na niego z miłością* i syknął: "Taaa, śmiej się, śmiej!"
___________
* oczywiście, mam na myśli miłość katolicką - innymi słowy, gdyby wzrok mógł zabijać...
Jak w wypadku każdego dysonansu poznawczego, pogodzenie z faktami bywa trudne. Nawet ja, pomimo że nigdy nie wierzyłem, co najwyżej naśladowałem uczestników przeróżnych obrzędów, miałem pewien problem z uczciwym ponazywaniem zjawisk i zachowań. Ulga, mówisz? Coś w tym jest, to tak jak zakończenie znajomości z toksyczna partnerką, bądź zerwanie kontaktów z toksycznymi rodzicami, ewentualnie odcięcie się od toksycznego otoczenia. Wreszcie zaczynasz żyć swoim życiem.
UsuńCo do miłości*, to mam takiego kuzyna, młodego aktywistę katolickiego i antychoice'owego, któremu się zdarzyło opluć swoją własną ciocię (ona w manifestacji za wolnością wyboru, on w kontrmanifestacji), ma również na koncie pytanie do własnej ciotki na pogrzebie jej syna "czy on pojednał się przed śmiercią z panem", pytanie o tyle nieprzemyślane (chciałbym wierzyć, że to nie cynizm), że niczego zmienić już nie mogło, a każdy z zainteresowanych wiedział, że żadnego jednania się z nikim być nie mogło, bo zmarły miał swojego płynnego "demona", któremu pozostał wierny. I jak tu szanować "uczucia religijne" (czy też raczej samozachwyt nad własną wiarą) takiego typa?