Mój ostatni dzień pracy przed Świętami. Chcę jechać do domu, ale się nie da. Korek na parkingu sprawia, że nim wyjeżdżam z jego terenu, mija 35 minut. Obiecuję sobie robić zakupy z rana, po odwiezieniu żony do pracy. Działa. Da się kupić coś na obiad bez walki o przetrwanie. W sobotę łamiemy tę zasadę, planujemy z żoną kupić żarcia na tydzień, przy okazji chcemy zjeść brunch na mieście. No i mamy, czego chcieliśmy! Mimo tego, że wybrałem najbardziej odległe, najmniej uczęszczane centrum handlowe, mam poczucie, jakbym trafił na jakiś zbiorowy trans zakupów: towary wylewają się z głębokich wózków, służących prowadzącym je konsumentom za taran. Co chwila jakiś babsztyl najeżdża na mnie tym pociągiem pancernym nawet nie spoglądając w moją stronę. Chcę wykrzyczeć pamiętną kwestię kierownika produkcji, Jana Hochwandera z "Misia": "Won, won, won, wszyscy won, wypłacić po pół dniówki i won"! Dopadamy do kasy, płacimy, idziemy na brunch. Mamy pecha, wybrana przez nas jadłodajnia raczy mnie plackami z zamrażarki, ale człowiek nie świnia, wszystko zje! Żona trafia lepiej, zupa ponoć spoko. Jeszcze tylko przebić się przez półgodzinny korek i jesteśmy w domu. Dobrze, że nie mieszkamy w Polsce, gdzie opóźnienia i tłok są dużo większe! Dzwonię do matki *, na pytanie gdzie spędza święta dowiaduję się, że oczywiście u niej, bo tylko u niej jest świąteczna atmosfera. O KURWA, myślę sobie. To już nie jest tak, że atmosfera świąt istnieje tylko w polskim grajdole, konkretnie w Ziemi Łęczyckiej, skąd pochodzą jedyni siewcy tradycji, jej doskonała rodzina z nią na czele. Teraz okazuje się, że magię świąt można poczuć tylko za drzwiami jej mieszkania. Jak to miło, że od 20 lat byłem tam na święta tylko raz, żeby sprawdzić, czy nic się nie zmieniło. Nie zmieniło się!
Pamiętam czas, gdy pomarańcze widziałem dwa razy do roku: Na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Niezły powód, by wyczekiwać Świąt! Dziś mogę się nażreć czego chcę, kiedy chcę. Ale to nie dobrobyt zabił we mnie magię. To przekonanie moich rodziców o tym, że oni wiedzą najlepiej, jak spędzać ten czas i maja prawo zmuszać do tego swoje dzieci. W wieku dziecięcym to jeszcze przechodziło, ale podczas dojrzewania, gdy rodzi się potrzeba samostanowienia, czy w wieku dorosłym, gdy realnie każdy odpowiada za siebie, było to coraz bardziej nie do przyjęcia. Moje rodzeństwo zwykło dzielić się przykrym obowiązkiem uczestnictwa w farsie pt. "ŚWIĘTA WZOROWEJ RODZINY", ja jak już pisałem, wymiksowałem się z tego przed 20 laty. W tym roku coś pękło w mojej siostrze, powiedziała "dość" i spędzi ten czas jedynie z małżonkiem, i tak długo wytrzymała brak szacunku dla swojej niezależności. Tylko dwóch braci wpadnie kurtuazyjnie na wigilijny wieczór. Resztę Świąt matka spędzi sama, bo jak wiemy, tylko u niej jest świąteczna atmosfera. Zyg, zyg, zyg, marchewka! To się nazywają KONSEKWENCJE!
Mam wrażenie, że ludzie obchodzący tzw. "Boże Narodzenie" dzielą się na dwie grupy: Pierwsza chce się spotkać, opowiedzieć o sobie, posłuchać co u pozostałych członków rodziny, porozmawiać, zrelaksować się, odpocząć. Ta grupa rzeczywiście może odczuwać magię Świąt i rozumiem wyczekiwanie przez nią tego czasu, sam lubię bożonarodzeniowe wizyty u teściów, właśnie z tego powodu, radości ze spotkania i wspólnej rozmowy. Jest też grupa druga, traktująca ten czas jako MANIFESTACJĘ. I taką poczują magię, wynikającą z atmosfery wiecu. Co kto lubi.
* Tak naprawdę zadzwoniłem dwa lub trzy dni wcześniej, ale dla spójności i dynamiki tekstu, przesunąłem opis rozmowy telefonicznej w czasie.
Tu też ruch, jakby za chwilę miał być koniec świata. Parkingi pękają w szwach, jeszcze jutro i pojutrze tak będzie.
OdpowiedzUsuńI aż dziw bierze, jak pół wieku temu Polacy dawali sobie radę bez tych wszystkich samochodów :-)
Usuń